L.A. 1998

               

Tytuł:

L.A. 1998

Miejsce:

U.S.A., CA, Los Angeles - Universal Amphitheatre

Data:

2 sierpnia 1998

Źródło:

Prv

Trasa:

Virtual XI World Tour (U.S.A., Canada & Mexico)

Pełny koncert:

+

Wydawca:

N/A

Ocena:

4

Czas trwania:

122:35 min.

 

Tracklist :

 

1. Intro/Futureal 5:00
2. The Angel And The Gambler 8:15
3. Man On The Edge 4:31
4. Lighting Strikes Twice 5:02
5. Heaven Can Wait 9:05
6. The Clansman 9:19
7. When Two Worlds Collide 6:08
8. Lord Of The Flies 5:07
9. 2 Minutes To Midnight 7:24
10. The Educated Fool 6:23
11. Sign Of The Cross 11:11
12. Hallowed Be Thy Name   7:49
13. The Evil That Men Do 4:36
14. Fear Of The Dark 7:29
15. Iron Maiden 8:01
16. The Number Of The Beast                                      -encore 4:56
17. The Trooper                                                             -encore 3:51
18. Sanctuary                                                                 -encore 8:17

 

Zapis z Los Angeles posiada naprawdę dobrą jakość. Nagrywający stał trochę zbyt daleko, czego wynikiem jest zbyt głośna publika i leciutki pogłos ale to nie uprzykrza słuchania.

W 1985 roku Iron Maiden grając w USA, byli u szczytu formy. Nagrali w Los Angeles koncertówkę "Live After Death".
13 lat poźniej zespół stał już prawie po drugiej stronie. Słuchając tego zapisu, nie można oprzeć się porównianiom dwóch róznych zespołów grająych w mieście aniołów.

"LA 1998" to spełniający się koszmar fanów...Blaze jest w momencie, kiedy w ogóle nie powinien śpiewać. Jego głos jest bardzo słaby, zjechany i w ogóle nie brzmiący.
Słuchając takich numerów jak "Futureal" ma się wrażenie, że to jakiś kiepski cover-band....

Koncert w LA, został przełożony po tym jak Bayley zachorował ale najwidoczniej te pierwsze show po takiej przerwie wyraźnie nie przysłuzyło się nikomu. 
Chłopaki brzmią jak opona bez powietrza. Nie ma tutaj polotu, energii czy jakichkolwiek muzycznych plusów. Całość jest odbębniona i tylko tyle dobrze, że skrócono setlistę a sam Blaze rozśpiewał się gdzieś w połowie występu.

To wszystko wyraźnie odczuła publiczność, która ewidentnie olała cały koncert. Brakuje tu wspólnego śpiewania czy choćby zwykłego klaskania i angażowania się w show.

Podczas "Man On The Edge" na Bayleya mocno buczano, na co frontman reagował, starając się śpiewać bardziej agresywnie.

Jeżeli miałbym wyróżnić jakiś fajny numer to byłoby to "Lord Of The Flies". Zabrzmiał dość mrocznie i pasująco do atmosfery....